Że się spotkać nie możecie
„Słuchajcie, w jaki sposób
w wielkiej radości, w wielkiej żałobie
miłowali się, później zasię pomarli
w tym samym dniu,
on przez nią, ona przez niego”.
Właśnie ten cytat z „Tristana i Izoldy” przyszedł mi do głowy, gdy wyszłam z kina po projekcji najnowszego filmu Pawła Pawlikowskiego „Zimna wojna”.
Ona i on – temat wydawałoby się zgrany do reszty. Jednak mistrz potrafi poruszyć takie struny, że „Zimna wojna” pozostaje w widzach na długo. Film na pozór prosty, działa z ogromną siłą.
Koniec lat czterdziestych, w Polsce rodzi się socrealizm. Wiktor Warski (Tomasz Kot), razem z Ireną Bielecką (Agata Kulesza) i Lechem Kaczmarkiem (Borys Szyc) poszukują młodych utalentowanych ludzi do Zespołu Pieśni i Tańca „Mazurek”. Wśród kandydatek jest Zula Lichoń (w tej roli Joanna Kulig). Tak zaczyna się historia Wiktora i Zuli, ich wzajemnej fascynacji, rozstań i powrotów, odpychania się i przyciągania, miłości niemożliwej. W uciętych, niedopowiedzianych sekwencjach śledzimy kilkanaście lat ich trudnego związku w jeszcze trudniejszych czasach.
„Zimna wojna” to film o melancholii, poczuciu wyobcowania, zagubionych samotnikach. Piękne, czarno-białe zdjęcia, zamknięte w ramach ciasnego obrazu (format 4:3) ma się ochotę zatrzymać w stopklatce i powiesić na ścianie. Magia kina, której dawno nie czułam. Całość wysmakowana i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Scena z odbiciami w lustrzanych taflach, kiedy bohaterowie podczas bankietu komentują pierwszy występ zespołu – operatorski majstersztyk.
W scenie finałowej powraca plener użyty wcześniej w „Idzie” – skrzyżowanie wiejskich dróg. Na ławce widzimy parę bohaterów. Zamyśleni, patrzą przed siebie, trzymając się za ręce. Zgodnie z dawnym zwyczajem – posiedźmy przed podróżą. Tą ostatnią.
Ujęłaś w słowach to czego nie umiałam sformułować. Super piszesz. Świetny film.
Naprawdę, bardzo ciekawa recenzja.
Chyba wybiorę się na film
Przyjemnie piszesz. Lekkie Twe pióro. Czekam na więcej…