120 uderzeń (serce mnie boli)

Ustawiam w telefonie minutnik, żeby mierzył czas. Start! Puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk, puk… Tyle razy udało mi się „wypukać” słowo z klawiatury w ciągu minuty.

Równie ciężko było mi przebrnąć przez „120 uderzeń serca” – nagrodzony w Cannes film Robina Campillo. Reżyser, zdeklarowany homoseksualista, sięgnął po temat ważny i nadal niewygodny. Wczesne lata dziewięćdziesiąte i epidemia AIDS we Francji. Radykalna grupa Act Up Paris, walczy o prawa mniejszości, dostęp do leków dla zarażonych wirusem, akcjami stara się przerwać zmowę milczenia rządu i koncernów farmaceutycznych.

„120 uderzeń serca” – film, który z definicji powinien powodować szybsze serca bicie, powinien być mocny i walić jak bomba, traci niestety impet i grzęźnie gdzieś po drodze. Sceny ze spotkań grupy Act Up są przegadane i sporo tracą ze swojego dramatyzmu, reżyser zaś rozchwiany, jakby nie wiedział, czy bardziej chce mówić o grupie, czy o jednostkach. Niby jest dramat, prowokacja, rozpacz, niezgoda, cierpienie, bunt i śmierć, ale całość dziwnie nuży i drażni. A już zabieg w stylu: unoszący się w klubie kurz zmienia się w komórkę atakowaną przez wirusa, a ta z kolei w chmury – nie przystoi zdobywcy Grand Prix.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *