Witaj smutku!
Im gorzej, tym lepiej. Tragikomedia o człowieku, który lubi cierpieć. Oryginalny pomysł, ciekawe kino i świetna rola Giannisa Drakopoulosa. „Litość” to obraz, który każdy kinomaniak zobaczyć powinien. Coś innego niż to, co zazwyczaj mamy okazję oglądać w kinach. Film o potrzebie wzbudzania zainteresowania sobą.
Luksusowe mieszkanie z bajkowym widokiem na morze. Stabilizacja materialna, wysoka pozycja społeczna, zdolny syn, pomocni sąsiedzi. Jednak nie jest dobrze, gdy jest zbyt dobrze. Niektórym w ogóle nie jest wtedy dobrze. Prawnik, który z powodu śpiączki żony samotnie wychowuje syna, zewsząd słyszy słowa wsparcia i współczucia. Sąsiadka każdego ranka przynosi mu upieczone przez siebie ciasto. Główny bohater kocha cierpieć, uwielbia pławić się w swoim nieszczęściu, a w żałowaniu siebie chce osiągnąć mistrzostwo. Podgląda w szpitalu, jak wiarygodnie płakać, jak udawać cierpienie. Choć żona żyje, układa dla niej pożegnalną piosenkę.
Jednak, gdy stan zdrowia żony się poprawia, a zainteresowanie otoczenia sytuacją w domu zacznie spadać, główny bohater stanie się nieszczęśliwy. Będzie tęsknił za dawnym smutkiem. I tu rozpoczyna się najciekawsza część filmu – szalone działania bohatera, by znów poczuć się szczęśliwym, czyli jak z powrotem być nieszczęśliwym i stać się obiektem powszechnego współczucia. Szkoda, że twórcy filmu bardziej nie puścili wodzy fantazji, uniknęli by w ten sposób początkowych dłużyzn.
Na uwagę zasługuje kreacja stworzona przez Giannisa Drakopoulosa. Kamienna twarz, puste spojrzenie, automat zaprogramowany na cierpienie. „Litość” warto zobaczyć choćby dla niego.