Jack i jego incydenty
Portret seryjnego mordercy, który na długo zapada w pamięć. Jack, stworzony przez Larsa von Triera, z pewnością wejdzie do kanonu potworów kina. Z wykształcenia – inżynier, z zamiłowania architekt ludzkich ciał. Spokojny, beznamiętny, o twarzy pokerzysty, niekiedy ujmujący. Pan Wyrafinowany – jak o sobie mówi, socjopata, który z popełnianych przez siebie morderstw próbuje uczynić sztukę.
Najnowszy film Larsa von Triera „Dom, który zbudował Jack” ponownie wywołuje dyskusje, szokuje, bulwersuje i dzieli publiczność. Podejmuje temat natury zła, moralności, sztuki i roli artysty. Jak dla mnie – to jeden z lepszych filmów, które ostatnio widziałam. Ironiczny i przewrotny. Makabryczna czarna komedia nurzająca się we krwi.
Tytułowy Jack (świetna rola Matta Dillona) narcystycznie skupiony na sobie, z dumą opowiada o popełnianych przez siebie zbrodniach. Film podzielony został na pięć krwawych, makabrycznych (sic!) incydentów. Sceny tortur opatrzone są jego komentarzami, monologami poświęconymi przeróżnej tematyce: architekturze, muzyce, łowiectwu. Pojawiają się materiały archiwalne masowych morderstw popełnianych przez największych zbrodniarzy XX wieku i, autoironicznie, sceny z poprzednich filmów von Triera. A Jacka, niczym Dantego w „Boskiej Komedii”, po kręgach piekła oprowadza Verge/Wergiliusz (w tej roli Bruno Ganz).
Von Trier wie, jak manipulować widzem. Łapałam się na tym, że kibicuję mordercy, by nie został schwytany. Cierpiący na psychozę natręctw i zamiłowanie do porządku Jack obsesyjnie wraca bowiem na miejsce zbrodni, by poprawić obraz, krzesło, po raz kolejny sprawdzić, czy nie zostały ślady krwi. To raczej ofiary wzbudzają niechęć widza. Jestem jednak nienormalna.