Green Book
Film drogi. Pogodna komedia z optymistycznym przesłaniem, genialna w swej prostocie, dobra na… dobry wieczór. Ale czy na miarę Oscara? Tego już nie jestem pewna. Przy okazji można podpatrzeć, jak należy pisać listy do kobiety.
Świetne dowcipne dialogi, spora dawka humoru, a co najważniejsze – aktorstwo pierwszej klasy. Zderzenie dwóch światów i osobliwa para głównych bohaterów, skazanych na swoje towarzystwo w bardzo ograniczonej przestrzeni. Czarnoskóry artysta i jego biały szofer. Wykidajło z nocnego klubu, włoski cwaniak z Bronxu. Umie przyłożyć, kocha jeść i ma najlepszą gadkę w mieście. Dlatego nazywają go Tony Lip Vallelonga (w tej roli utyty na potrzeby filmu Viggo Mortensen). Jego przeciwieństwem jest pianista Don Shirley (Mahershala Ali). Wykształcony erudyta, absolwent konserwatorium w Leningradzie, wyrafinowany elegant, samotnik, który swoje wyobcowanie topi w szklaneczkach whisky. Mówi o sobie: za biały na czarnego, za czarny na białego.
Wyruszają w trasę po Południu Stanów Zjednoczonych. W drodze towarzyszy im Green Book (stąd tytuł), czyli przewodnik po barach i hotelach, w których wolno się zatrzymać czarnoskórym. Jak film się potoczy, łatwo przewidzieć, łącznie z sentymentalnym rodzinnym zakończeniem. Zaskoczenia nie było. Może miałam zbyt duże oczekiwania („Green Book” obejrzałam już po statuetce Oscara). Mimo to film polecam gorąco. Z kina wyszłam podbudowana i w świetnym nastroju.