Parasite na rożnie
Jazda bez trzymanki, przewrotka, filmowa żonglerka, potrójne salto mortale i podwójny axel. Sam reżyser Bong Joon-ho określił „Parasite” jako „komedię bez klaunów i tragedię bez czarnych charakterów”. Gatunki nieustannie mieszają się ze sobą jak w kalejdoskopie. Czarna komedia, thriller, groteska, satyra, a na koniec krwawy horror… Jak dla mnie – torpeda.
Spotkanie dwóch rodzin, które na co dzień nie minęłyby się na ulicy – z tak różnych światów pochodzą. Jedni gnieżdżą się w suterenie z wybijającym szambem, malowniczym widokiem na sikającego pijaka, walczą o byt, czyli dostęp do darmowego wi-fi (znak czasu), popijają piwo z puszki i kombinują jak mogą. Drudzy żyją w luksusowym domu, zatrudniają gospodynię, korepetytora, specjalistkę od terapii sztuką, kierowcę, organizują przyjęcia urodzinowe w ogrodzie z występami śpiewaczki operowej i kameralnej orkiestry smyczkowej. Spotkanie rodzin, na skutek serii oszustw i forteli, wywróci te dwa światy do góry nogami.
„Parasite” to film brawurowo opowiedziany, z powerem i przytupem. Zwrot akcji za zwrotem, zwrot akcji pogania. Pozornie prosta i absurdalna historia pokazuje bolesną prawdę o społecznych nierównościach, bawi, ale jednocześnie zmusza widza do refleksji. „Parasite” to diagnoza współczesnego świata, jego lęków, niepokojów, zagrożeń. To również metafora relacji między ludźmi, ograniczonych raczej do transakcji. Do tego świetne zdjęcia i błyskotliwe dialogi. Czegóż chcieć więcej?
„Parasite” miałam okazję zobaczyć dopiero teraz. Obecnie film nabiera dodatkowego znaczenia. Jacy wyjdziemy z przymusowego odosobnienia? Boję się spojrzeć na rożen do mięsa.
Świetna recenzja! Film zdecydowanie zasługuje na tego Oskara.
Olu, recenzja jest rewelacyjna, zresztą piszesz niesamowicie. Pozdrawiam Jackosia