W biały, biały dzień…
Jak poradzić sobie ze śmiercią najbliższej osoby? Jak żyć, gdy nie potrafi się przeżyć żałoby? Trudny film, wymagający od widza ogromnego skupienia i uwagi. Oszczędny, surowy, z powolną narracją. Film o starcie i pustce.
Pogoda pod psem, mgła, słaba widoczność, kręta droga, samochód wypada z trasy i stacza się w dół. Kto zginął? Długa sekwencja ukazująca samotny budynek. Statyczna kamera. Zmieniają się tylko pory dnia i pogoda. Już początek filmu jest testem przeprowadzonym na widzu. Hlynur Pálmason, twórca „Białego, białego dnia” egzaminuje nas z cierpliwości, wytrwałości i skupienia. Kto przetrzyma pierwszy kwadrans, dotrwa do końca.
„Biały, biały dzień” jest ciężki w odbiorze. Widz mozolnie odkrywa znaczenia następujących po sobie zdarzeń, wyłuskuje istotne szczegóły. Śledzi dramat człowieka zagubionego po stracie najbliższej osoby. Zakopany gdzieś głęboko ból wybucha, gdy główny bohater odkrywa tajemnicę swojej żony. „Biały, biały dzień” to dla mnie przede wszystkim film o pustce. Pustce po śmierci. Puste są okna, puste pomieszczenia, puste ulice i pusty krajobraz. Reżyser wpisuje rodzinny dramat w wietrzną, surową, a jednocześnie niezwykle piękną scenerię Islandii. „Biały, biały dzień” ma jeszcze jeden plus – znakomicie gra Ingvar Sigurösson, a kroku znakomicie dotrzymuje mu jego mała partnerka (grająca wnuczkę) Ida Mekkin Hlynsdόttir. Oklaski!
Na koniec coś o początku. Film otwiera cytat niczym w baśni… W biały, biały dzień, gdy nieba nie można odróżnić od ziemi, zmarli mogą mówić do tych, którzy wciąż żyją. Co mówią? Wsłuchajcie się dobrze, a usłyszycie, na przykład w szumie rzeki. Posłuchajcie też bajek jakie opowiada się w Islandii (o wątróbce w roli głównej). Aż ciarki przechodzą.