Zupa nic
Sentymentalna i nieco nostalgiczna podróż w czasy PRL-u. Ciepły humor, skrzące się dowcipem dialogi, dobre aktorstwo, w sumie miły sposób na spędzenie czasu w kinie. Rewolucji jednak się nie spodziewajcie.
Najnowszy film Kingi Dębskiej „Zupa nic” to prequel przeboju „Moje córki krowy”. Tym razem twórcy zabierają nas w podróż w czasie do początku lat osiemdziesiątych. Mamy zatem siermiężne meblościanki (które ostatnio wracają do łask), mieszkaniową ciasnotę, kolejkowe boje, kartki i z trudem wiązany koniec z końcem.
Twórcy „Zupy nic” nie mieli ambicji robienia rozrachunków, osądzania, piętnowania systemu. To sentymentalna podróż w kraj lat dziecinnych, świat zabawy na trzepaku, pierwszych sercowych uniesień, nieśmiałych prób handlu za granicą, blokowisk i chemicznych eksperymentów w piwnicy pełnej ziemniaków i przetworów.
„Zupa nic” to zbiór anegdot, sytuacyjnych scenek. Mamy zatem obowiązkowego karpia w wannie, biesiady z jajkiem na twardo, batalie o zestawy wypoczynkowe, kartkowe perypetie i kradzież kół z parkingu. Na szczęście całość jest lekko i błyskotliwie opowiedziana, z prześmiesznymi dialogami i dobrym aktorstwem. Ewa Wiśniewska dała popis.