Lamb

8/10

Surowe piękno islandzkiego krajobrazu, majestatyczne góry, dziki wiatr i dwoje ludzi na owczej farmie na pustkowiu. W ich życiu nieoczekiwanie pojawia się niezwykła istota. „Lamb” ma niesamowity, wciągający klimat. Mówi o samotności, stracie, żałobie, bezkompromisowej miłości matki i mrocznych siłach natury.     

Pełnometrażowy debiut islandzkiego reżysera Valdimara Johannssona. „Lamb” zdobył już sporo nagród, m.in. w Cannes i znalazł się na krótkiej liście w kategorii najlepszy film międzynarodowy w wyścigu do Oscara.

Twórcy filmu mieszają baśniową konwencję z horrorem, dramat i elementami komediowymi. Pełnymi garściami czerpią z islandzkich opowiadań ludowych i folkloru. W jednym z wywiadów reżyser stwierdził: „Dla mnie najciekawsze jest, kiedy ekranowa opowieść jest mocno zakorzeniona w rzeczywistości, ale jednak pojawia się w niej jakieś pęknięcie. Coś niezidentyfikowanego, niedającego się ująć w żadne ramy. Wtedy robi się naprawdę ciekawie”.

Johannnssonowi ta niełatwa sztuka się udała. Potrafi zaciekawić widza, skłonić do refleksji. Stopniowo odkrywa elementy układanki, stopniowo buduje napięcie. Arena wydarzeń jest trochę surrealistyczna, jakby z pogranicza jawy i snu. Znakomite są zdjęcia tworzące wrażenie podglądania, obserwowania, podążania tropem. Śledzimy bohaterów zza okien, otwartych drzwi, zza rogu… Aktorzy bardzo często filmowani są od tyłu. Podczas seansu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ktoś stoi za moimi plecami.

W „Lamb” znajdziemy polskie akcenty (oprócz góry przypominającej Mnicha znad Morskiego Oka). Film to islandzko-polsko-szwedzka koprodukcja, a za montaż odpowiedzialna była Agnieszka Glińska („Matka Teresa od kotów”, „11 minut”, „Intruz”).