Emilia Perez
8/10
Rekordzista wśród tegorocznych oscarowych nominacji i największy przegrany. Do kina wybrałam się, kiedy już wszystko było wiadomo, więc może dlatego w sali było tylko pięć osób. Czy było warto? Owszem. W tym roku nie widziałam bardziej odjechanego filmu. Może dlatego, że rok wciąż młody.
Á propos wieku. Czy ktoś niewtajemniczony, po obejrzeniu „Emilii Perez”, domyśliłby się, że reżyser przekroczył 70-tkę? Nie wypominając nikomu wieku, oczywiście. Film świeży, zachwycający wizualnie, z pomysłem, humorem i odwagą.
Trzy lata temu Jacques Audiard napisał libretto do opery w czterech aktach. Ostatecznie jednak zmienił je na scenariusz nowego swojego nowego filmu. Powstał musical osadzony w meksykańskich realiach, przy czym realia powinny być wzięte w cudzysłów.
Bezwzględny szef gangu składa propozycję nie do odrzucenia błyskotliwej, inteligentnej, rzutkiej, a jednak niedocenianej prawniczce. Ta ma zorganizować dla niego operację zmiany płci. Tyle o akcji w największym skrócie.
Thriller miesza się z dramatem, brutalność z melodramatem, musical z telenowelą. Historia balansuje na granicy absurdu. „Emilia Perez” (nie wiem, dlaczego po głowie tłucze mi się Eva Peron) jest dobrze zagrana, pięknie sfilmowana, a momentami wręcz porywająca (kawałki musicalowe), jednak po seansie pozostał pewien niedosyt. Trudno mi sprecyzować, dlaczego.