Blondynka
6/10
Któż nie zna Marilyn Monroe? Gwiazda Hollywood, legenda kina, obiekt westchnień, kobieta powodująca szybsze serca bicie. Kim była naprawdę Marilyn, nie wiedziała nawet ona sama. I właśnie o tym jest „Blondynka”. Kto spodziewał się biografii, będzie rozczarowany, a może nawet zbulwersowany. Film wyreżyserowany przez Andrew Dominika, który stworzył także scenariusz, powstał na podstawie książki Joyce Carol Oates.
Reżyser lubi eksperymentować z głębią, kolorami. Zmienia filtry, obiektywy. Wprowadza widza w nastrój sennych majaczeń, by za chwile gwałtownie go obudzić. Choć jest kilka naprawdę dobrych scen, jak ta z podwiewaną sukienką i tłumem mężczyzn z nienaturalnie rozciągniętymi ustami, film jest nierówny. Kołatało mi po głowie, o co temu Dominikowi chodzi?
Główną rolę w „Blondynce” miała najpierw zagrać Naomi Watts, potem Jessica Chastain. Ostatecznie w Normę Jeane/Marilyn wcieliła się Ana de Armas (znana z „Na noże” lub ostatniego filmu o Jamesie Bondzie). Jak wypadła? Wkład pracy widać ogromny, jednak wolałam ja w innych filmach.
W „Blondynce” twórcy przedstawili kilka wydarzeń z życia aktorki, głównie tych traumatycznych. Choroba psychiczna matki, próba utopienia dziecka, gwałt, pobicie, aborcje. Do tego zdegenerowany unurzany w przemocy i nadużyciach show-biznes. „Blondynka” to nie symbol seksu, ale wykorzystywania, lekceważenia (wielkie zdziwienie wywołuje znajomość Dostojewskiego i Czechowa), przedmiotowego traktowania. Do łóżka prezydenta dostarczona zostaje jak towar. To jedna z mocniejszych scen w filmie.
Co mnie drażniło w filmie najbardziej to wszechobecna psychoanaliza i gadające płody. Zaraz po obejrzeniu „Blondynki” miałam bardzo mieszane uczucia. Jednak z czasem dochodzę do wniosku, że nie był to stracony… czas.