Ciemno, prawie noc

Kiepski scenariusz, nienaturalny język bohaterów wycięty żywcem z kart powieści, siermiężnie prowadzona intryga, chaos i pozrywane wątki. Borys Lankosz, sięgając po książkę „Ciemno, prawie noc”, porwał się z motyką na słońce.

Już dawno żaden film nie rozczarował mnie tak bardzo jak „Ciemno, prawie noc”. Ale sama jestem sobie winna. Żeby wczuć się w mroczny klimat i odświeżyć wątki, po raz drugi sięgnęłam po książkę, na postawie której powstał film (ostatnie kartki doczytywałam kwadrans przed seansem). I to mnie zgubiło. Jakbym dostała łopatą w łeb. Tak jak książka mnie wciągnęła, tak film mnie odrzucił. Powieść mną wstrząsnęła, obraz – rozczarował.

Najnowszy film Borysa Lankosza kusił świetną obsadą i scenariuszem opartym na bestsellerowej powieści. Dziennikarka (w tej roli Magdalena Cielecka) wraca do rodzinnego Wałbrzycha, by napisać artykuł o zaginionych dzieciach. Ląduje w miejscu, gdzie dzieją się rzeczy straszne. Odkrywa mroczne i przerażające sekrety. Zło rozprzestrzenia się niczym zaraza. Ten, kogo skrzywdzono, będzie odtąd krzywdził innych…

Co stanowiło o sile książki Joanny Bator (nagrodzonej Nike 2013), bezlitośnie obnaża słabości filmu. Scenariusz nie nadąża za powieścią. Obraz nie radzi sobie z wielowątkowością pierwowzoru. Miałam wrażenie, że zaledwie prześlizguje się po tragediach. Mało tego, gdybym nie znała książki, w wielu momentach filmu zwyczajnie nie wiedziałabym, o co chodzi. Reżyser też jakby nie wiedział o co mu chodzi, więc wychodzi… chaos. Chciał połączyć kryminał, baśń i horror, ale żaden z tych elementów nie chce pasować. A scena finałowej walki jest wręcz śmieszna. Wygląda jak pokazowa lekcja samoobrony dla klubu seniora.

Film broni się jedyni zdjęciami Marcina Koszałki. Ciemna, przydymiona  kolorystyka, której nie jest w stanie rozjaśnić nawet najczystsze światło. Oklaski należą się również Romie Gąsiorowskiej, która pojawia się w epizodzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *