Igrzyska śmierci: Ballada ptaków i węży
5/10
Ogromne rozczarowanie. Najnowszy film z serii „Igrzyska śmierci” nie ma siły obrazu sprzed lat. Bohaterowie nie porywają, a narodziny czarnego charakteru wypadają banalnie.
Zrobiła się moda na powroty do korzeni i poszukiwanie przyczyn narodzin zła. Po „Jokerze” i „Cruelli”, przyszedł czas na „Igrzyska śmierci”.
Pierwsza z odsłon mrocznej historii o Głodowych Igrzyskach i losach Katniss Everdeen z Dwunastego Dystryktu weszła do kina w 2012. To klasyka wśród dystopii, mrocznych wizji przyszłości.
Prequel sagi przedstawia młodość prezydenta Coriolanusa Snowa, sieroty, będącego świadkiem upadku świetności rodziny. Widzowie zaś mają być świadkami jego przemiany w demona zła. Głównego bohatera gra Tom Blyth, na potrzeby filmu przerobiony na nordyckiego blondyna. Wysoki, szczupły, posągowy, przywodzi na myśl nadczłowieka nazistów. W „Igrzyskach śmierci: Balladzie ptaków i węży” nawiązań do faszyzmu dopatrzyłam się kilku. Wagony, którymi transportuje się trybutów, brama z Dystryktu 12, budynki przypominające te z obozów śmierci.
Przemiana jest mało wiarygodna, wręcz banalna. Ot, nagle wybiega z chaty i z bronią biega po lesie. Rechel Zegler (Maria z „West Side Story” Spielberga) w roli Lucy Grey wypada słabiutko (poza partiami wokalnymi). Grymasy mające oddać emocje są poniżej normy.
Na koniec ciekawostka. Oglądając zmagania trybutów na arenie, myślę sobie: wnętrza zupełnie jak w Hali Stulecia we Wrocławiu. Okazuje się, że tam właśnie powstały zdjęcia. Jak potem wyczytałam, twórcom zależało arenie, która pasowałaby pod względem estetycznym do przedstawianego świata. Sceny w hali kręcono sześć tygodni. Potem ekipa przeniosła się pod Wałbrzych, nad stawy we wsi Grzędy, które zagrały plenery w 12 Dystrykcie.