Maestro

6/10

Nie odnajdziemy tu mistrza czy geniusza. „Maestro” niewiele nam powie o Leonardzie Bernsteinie. Za to sporo o Bradleyu Cooperze. Szczerze o reżyserze – przeszarżował.

Po „Narodzinach gwiazdy”, „Maetro” to drugi film w karierze reżyserskiej Bradleya Coopera. Człowiek orkiestra obsadził się w głównej roli, jest odpowiedzialny za scenariusz. Są w filmie momenty, kiedy tańczy i śpiewa. Dwoi się i troi. Ale co z tego wynika? Chyba za bardzo wziął sobie do serca cytat otwierający film. „Dzieło sztuki nie odpowiada na pytania, tylko je prowokuje”. Czuję się sprowokowana . „Maestro” nie odpowiada na pytania, nie wyjaśnia. Coś tam sugeruje, sygnalizuje, ślizga się po powierzchni.

„Maestro”, według Coopera, sprowadza Bernsteina, znakomitego muzyka, kompozytora, dyrygenta, popularyzatora muzyk poważnej, o której potrafił barwnie i przystępnie opowiadać (coś jak nasz Bogusław Kaczyński z telewizji) do relacji z żoną i wątku homoseksualnego. Otrzymujemy zlepek scen, wyimków z życia muzyka.

Bernstein w wydaniu Coopera nie wzbudza podziwu, nie fascynuje. Reżyser niewiele miejsca pozostawia na muzykę, jej tworzenie, źródła inspiracji. Za to jest popis z myślą o Oscarze. Gdy widzowie mieli wątpliwości, ile pracy włożył Cooper, by się upodobnić Bernsteina, dostają na koniec filmu próbkę prawdziwego muzyka.   

O wiele ciekawszą postacią w filmie jest żona Felicja Montealegre (w tej roli Carey Mulligan). Otrzymujemy złożony portret kobiety, a sceny kłótni czy diagnozy są naprawdę przejmujące.